tsole tsole
199
BLOG

Muzyka Sfer Niebieskich (fragment)

tsole tsole Kultura Obserwuj notkę 0

 

Do zamieszczenia fragmentu opowiadania Muzyka Sfer Niebieskich zainspirował mnie Arkadiusz Jadczyk wpisem Fale. Jemu też fragment ten dedykuję.
 
Pojawiły się nagle, z kierunków najmniej w danej chwili oczekiwanych. Kąśliwie uderzały w membrany uszu, odskakując z gwałtownością, by dać miejsce następnym... Zareagowałem na nie - jak chyba wszyscy - odruchem obronnym: ciało zesztywniało, ręce same podsunęły się wyżej, palce podpełzły w kierunku uszu. Agresja wypełniających przestrzeń fal akustycznych była nie do wytrzymania. Celowo nie używam określenia „dźwięki”; tu trudno już byłoby mówić o dysonansie, było nie było obłaskawionym w końcu przez dodekafonistów. Już czułem dotyk opuszków palców na małżowinach, gdy przypomniałem sobie ostatnie słowa Harveya nim zgasło światło:
- To, co usłyszycie, skłoni was do buntu. Niejeden z was odczuje przemożne pragnienie: wstać i wyjść. Jak najprędzej, byle dalej. Nie proszę o nic - poza odrobiną chęci. Zostańcie. Pozwólcie dźwiękom działać. Otwórzcie się na nie. Odrzućcie wszelkie ramy stereotypów, jakie przez wieki stworzyła nasza kultura. Inaczej będzie to dla was bełkot. Zestawienie przypadkowych a odrażających dźwięków. Bezład kosmicznego szumu.
Odsunąłem palce i zamknąłem oczy. Przenikliwy, wibrujący skowyt nacierał teraz z góry. Przysiągłbym, że ciągnie mnie za włosy ku niebu. Dźwięk rozdzielił się nagle, tworząc - nie wiem, skąd we mnie ta pewność - nad głową każdego słuchacza małe, akustyczne tornado. Od razu skojarzyło mi się to ze sceną zesłania Ducha Świętego: nad głową każdego apostoła drgający płomyczek... Tu drgał nieregularnie modulowaną wibracją wizg, z przenikliwością promieni gamma docierający do najdalszych zakamarków mózgu.
Ostra końcówka wiszącego nade mną wiru skupiająca, niby akustyczna soczewka, całą energię, szalała pod kopułą czaszki jak hula wiatr w mieszkaniu o otwartych na przestrzał oknach. Nie mogłem tego znieść. Nie cierpię stomatologicznego świdra, lecz katusze, jakie przeżywałem u dentysty były dziecinną wprost igraszką w porównaniu z tym... przeciągiem. Ale siedziałem jak sparaliżowany. Czy może zahipnotyzowany?
Muzyka zmieniła się. Potężne akordy-nie-akordy wypływały gdzieś z kątów pod sufitem, majestatycznie przemierzały przestrzeń nad naszymi głowami, by zginąć po przeciwległej stronie. Wtem dwa z nich ruszyły ku sobie. Szły wolno kursem na zderzenie. Skuliłem się odruchowo, oczekując eksplozji, lecz nic takiego nie zaszło. Fale przeniknęły się bezgłośnie i podążyły, każda w swoją stronę.
Solitony. Akustyczne solitony - pomyślałem z uznaniem. Fal wciąż przybywało. Przychodziły z rozmaitych kierunków, przenikały się w najróżniejszych punktach sali, nadal nie czyniąc sobie wzajem krzywdy. Mimo tak znacznego ich zagęszczenia dźwięki nie zlewały się ze sobą. Mogłem swobodnie śledzić drogę dowolnie wybranej fali.
W jednej chwili doznałem wstrząsu: fale nagle jakby zrezygnowały ze swych cudownych „solitonowych” właściwości. Interferencja. Po kilku chwilach przestrzeń nade mną wypełniła rozedrgana, akustyczna powierzchnia oceanu. Przypomniałem sobie Debussy'ego i uśmiechnąłem się mimo woli. Jego Morze tak się miało do tej inscenizacji, jak mknąca przez ekran oscyloskopu wężowa błyskawica sinusoidy do obrazu spienionych grzywaczy na holograficznym filmie...
Sam nie wiem, kiedy i jak utraciłem wrażenie, że odbieram jedynie obraz dźwiękowy; jego doskonałość pozwalała widać niejako automatycznie generować bodźce wzrokowe. Ulegałem tej nawałnicy, otwierałem się na nią coraz gorętszym przyzwoleniem, jak kobieta żarliwie oddająca się partnerowi, mając pragnienie całkowitego zespolenia. Widziałem już ocean coraz bardziej wzburzony. Mnożyły się szczegóły. Obserwowałem kryształowe odpryski haftowanych fotonami kropelek chyżo przemierzających swe miniaturowe trajektorie i gasnących w dolinach fal, gdzie królowały ruchliwe mozaiki piany tworzącej w dynamicznych ewolucjach przemyślne, biało-żółte arabeski na tle spokojniejszej tutaj, zielonkawej powierzchni wody.
Morze jęło już osiągać szczyty swego szaleństwa, gdy uderzyła mnie rzecz jedna jeszcze: oto uświadomiłem sobie, że czuję słonawą, wilgotną woń morskiej wody...
Fale wznosiły się na niebotyczne wysokości, tracąc coraz częściej swój interferencyjny charakter. Ani się spostrzegłem, gdy morze nie przypominało już morza. Znalazłem się w lesie-nie-lesie. Bo zastygłe z fal (a właściwie ewoluujące jeszcze, lecz z ospałą powolnością) twory przypominały raczej lejkowate grzyby niż drzewa. Stałem zagubiony w gąszczu wznoszących się trąb, które zasłaniały mi niebo. Nie do końca jednak. Rychło zorientowałem się, że jest zmierzch. Przeczuwałem jak cudny musi być ciepłopomarańczowy zachód słońca; ze wszystkich sił zapragnąłem zobaczyć go. I zobaczyłem. Niespodzianie znalazłem się na zewnątrz grzybo-lejkowego lasu. Patrzyłem w niemym zachwycie to na seledynową kulę leniwie opadającą za pagórek, to na otaczające ją pomarańczowe zorze, to na niby-las, który miałem teraz z boku. Jasnobrązowe, wachlujące z lekka kapeluszami drzewa-grzyby-lejki należycie kontrastowały z ciemnobłękitnym już tłem nieba. Seledynowe słońce wkrótce zaszło, ustał wiatr, była typowa dla zmierzchu cisza. Na granatowiejącym coraz intensywniej niebie wykwitały jedna po drugiej iskierki gwiazd. Odprężyłem się. Leżałem zanurzony w trawie. Ziemia oddawała niebu zabrane podczas dnia ciepło. Przypomniałem sobie: była to ulubiona scena z zeszłorocznego urlopu. Nade wszystko lubiłem, obcując z Matką Ziemią, chłonąć widok gwiazd. Mimo że - byłem tego świadom nadal - cały obraz modelowany był jedynie przy użyciu dźwięków, wrażenie jego zupełności było doskonałe. Nie była to, rzecz jasna, dosłowna scena z urlopu. Nigdy przecież nie byłem w grzybo-lejkowym lesie. Nigdy nie obserwowałem seledynowego słońca. Ale czułem to samo, co wówczas.
Ogarnął mnie spokój. Chciwie wpatrywałem się w niebo. Pokazała się już Droga Mleczna. Poruszana lekkim zefirkiem trawa łaskotała mnie w policzek.
Wtedy zagrał las. Wydawało się niemożliwością, żeby w świecie stworzonym tylko z muzyki, gdzie obraz, zapach, dotyk malowane są dźwiękiem, mogła zabrzmieć autonomiczna muzyka. Ale ona brzmiała. Grały grzyby-lejki, które okazały się jednak trąbami! Monumentalna, wyrastająca z ziemi orkiestra, jakby pod batutą niewidzialnego dyrygenta grała równie monumentalną, ulatującą w otchłań rozgwieżdżonego nieba muzykę. Leżałem, czując ciepło ziemi, patrzyłem na roziskrzone niebo i słuchałem. Uniesienie sięgnęło szczytu. Ukojenie i niepokój, ufność i lęk egzystowały we mnie w niepojętej symbiozie. Groza bezkresnych głębin Wszechświata i macierzyńskie ciepło Ziemi zlały się w jedno. Dźwięki potężniały, splatając mnie z Ziemią i Kosmosem nićmi niewzruszonej harmonii. Jak przez mgłę uświadomiłem sobie, że las - monstrualne organy - gra Chorał a-moll Francka. Ale to nie było ważne. Przestawałem być i byłem bardziej niż kiedykolwiek. Ja. Embrion w łonie Bytu.
- Dobrze mi tutaj - wyszeptałem bezwiednie.
Nagła błyskawica rozorała niebo. Wszystko znikło. Mrużąc oczy od intensywnego światła, spojrzałem na salę. Czułem ból i pustkę. Świat wracał chwiejnie, jak po szaleńczej, zakończonej upadkiem jeździe na karuzeli.
 
tsole
O mnie tsole

Moje zainteresowania koncentrują się wokół nauk ścisłych, filozofii, religii, muzyki, literatury, fotografii, grafiki komputerowej, polityki i życia społecznego - niekoniecznie w tej kolejności.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura